Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

tak słuchać wszystkiego, co goście mówią. „Człowiek ma swoją robotę.“
Towarzysze ostatniej biesiady znali poprzednio oskarżonego, bo się z nim „czasem piło po pracy.“ Razem lód kiedyś łamali, to znów piasek wozili „rozmaicie.“ Żaden z nich rzemiosła niema, a zarabiają „co się da.“ Jeden z nich jest „wiązaczem“ świń, drugi był w restauracyi stróżem jakiś czas, to znów „trochę“ furmanił. Czy oskarżony mówił: „pijmy, bo już niedługo,“ — tego nie pamiętają. A wreszcie on miał zawsze swoje „szpasy.“ Nazywano go kiedyś „Jóźkiem Bzikiem.“
Adwokat drgnął. Po raz pierwszy w dniu dzisiejszym słyszał głośno wypowiedziane to imię, tak dobrze mu znane dźwięczące mu w uszach od tygodnia, od dnia, kiedy w oskarżonym, którego miał bronić, poznał w więzieniu — towarzysza lat dziecięcych. Gdy w ciemnej celi więziennej poznał go po kolorze stalowych oczu i po brakującym palcu, burza podniosła się w jego umyśle. Zadał kilka pytań, na które mu Bzik nie odpowiedział, wyszedł, zataczając się, na ulicę, wsiadł do dorożki, powrócił do domu, zamknął się w swoim pokoju, oparł o framugę okna i zadał sobie pytanie:
— Co teraz robić?
Noc całą bezsenną przeleżał w gorączce i nic więcej nie mógł wymyślić nad jedno pytanie:
— Co teraz robić?
Nad ranem wyszedł z domu, zaszedł do Łazienek, usiadł nad stawem i pytał:
— Co teraz robić?