Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

przeświadczeniu, że może spotkać kogoś ze swych przyjaciół młodości, więc poznał Bzika. Ale Bzikowi ani przez myśl przejść nie może, że on Antek jest adwokatem, że jest „panem.“
Owszem, powinien nawet bronić przyjaciela. Obronę opracuje do najdrobniejszych szczegółów. Postara się dowieść, że Józiek działał pod wpływem uniesienia. Łagodząca będzie okoliczność, że zbrodnia była dokonana nie w celu rabunku. Kto wie, może uda się go uwolnić od Syberyi, może parę lat więzienia tylko.
Uspokoił się, zjadł śniadanie, obiad, zagłębił się w kodeksy, a gdy wieczorem oczekiwał przybycia hrabiego do Warszawy, był już zupełnie spokojny.
Kultura „zrobiła swoje.“
Hrabia miał bawić dziesięć dni w Warszawie, przedłużył jednak pobyt o dni kilka, aby posłuchać obrony swego wychowańca.
Gdy młody adwokat zadawał świadkom pytania, słyszał głos wewnętrzny, który mówił mu: „odważnie, panie Antoni!“, gdy posłyszał z ust ostatniego świadka głośno wypowiedziane imię: „Józiek Bzik,“ coś załamało się w jego istocie, i głos wewnętrzny zawołał: „Antku!“
Mowa prokuratora była krótka. Zbrodnia jest oczywista, pobudki jasne: „ograbić!“ Być może, iż w ostatniej chwili zbrodniarz sam przeraził się ohydy swego czynu: on zamordował istotę, która go czytać nauczyła, która ukazała mu drobne światełko z jasnego świata nauki, podzieliła się z nim tą ubożutką cząsteczką światła, które jej dostało się w udziale. Ohy-