Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

Zajęcie jego budziło pogardę... On, który był pierwszy, teraz stał się ostatnim, on, który nikomu się nie kłaniał, musiał być teraz uniżony dla gości, on, który nikomu niczego nie zawdzięczał, teraz był uczniem dziewczyny, „baby.“ Pragnął się wyrwać z zaklętego koła, nie miał dość siły, chciał uledz, bunt podnosiła natura. Zamknął się w sobie i milczał... Posądzono go o kradzież, miarka się przebrała... Postanowił zerwać z dążeniem „do słońca,“ którego ucieleśnieniem była ta dziewczyna. Ale ciągnęło go coś do niej. Poszedł żądać, by go uwolniła z sieci, ona nie chciała się zgodzić. I nadeszła chwila, gdy uświadomił sobie, że ona — to ideał jego, a szynk — to jego rzeczywistość. Pochwycił nóż i zabił... W świecie kultury jest to morderstwo, w jego duszy — było to zrezygnowanie z dążeń podniosłych, strącenie posągu, sponiewieranie, spopielenie zapałów... Nie wiem czy się jasno wypowiedziałem...
„Widzę tu wielu zbrodniarzy: ojca Jóźka, tych wszystkich, którzy w tułaczkach jego nie dostrzegli go, tego pana, który posądził go o skradzenie papierośnicy, widzę tysiące zbrodniarzy, których postawiłbym przed wami, sędziowie, w imię „agrafoj nomoj“ — „praw niepisanych.“ „Pisane prawo“ jego nakazuje sądzić.
„Skażcie go, sędziowie. Jego już żadna kara nie dosięgnie.“
Cisza zaległa salę.
Po chwili przewodniczący wyrzekł:
— Czy oskarżony nic nie ma do powiedzenia?