Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

Upadł na poduszkę siedzenia. Twarz mu się wykrzywiła, wargi mu się trzęsły, dreszcz nim wstrząsał co chwila.
— Co się panu stało? — zawołał niespokojnie wychowaniec.
— Zaraz... zaraz... tylko do... jedzie... my. Boże mój!
Antek wpatrywał się w zmienioną maskę twarzy hrabiego. Było w niej coś nad wyraz bolesnego i odrażającego zarazem.
— Niech mnie wyniosą, ja sam nie mogę.
Dwóch posługaczy hotelowych wniosło go do numeru.
— Po doktora! — zawołał Antek.
— Nie... Niech idą... Zamknij drzwi.
Zostali sami.
— Czy dobrze zamknięte?
— Dobrze.
— Przybliż się.
Antek nachylił się nad chorym, który mu cicho szepnął do ucha:
— Ten, wiesz, to jest mój syn... Jakem przyjechał do stryja, tu, ta dziewczyna z Powiśla... Ja się chciałem ożenić... Ja nie zbrodniarz, Antosiu... Ja się bałem, ja drżałem, ja przeczuwałem. Oj, boli! Co ja teraz mam zrobić? Ty mnie nienawidzisz, przyznaj się.
Antek zmarszczył brwi. Teraz miał prawo sądzić podług praw „niepisanych“ Jaki wydać wyrok?
— Dlaczego pan tego tam, na sali, w sądzie, nie powiedział?