Począł obliczać, ile ojciec jego może mieć lat teraz. Stary, schorowany zapewne. Czuł dla niego życzliwość pewną.
Ostatnim razem... Tak, wtedy... Zostawił go w rynsztoku.
To było podłe. Nie miał prawa znęcać się wówczas nad nieszczęśliwym.
Serce młodego prawnika — Antka, dziwnie się uspokajało. Z nocy letniej wiał czar. Gwiazdy lśniły tak łagodnie, takie powiewy szły ku niemu wiosenne, kwietne, że pomyślał, iż pod niebem tak czystem nie mogą żyć ludzie źli.
Jest dobro, tylko go ludzie nie umieją szukać, znajdować, rozwijać i wspierać.
Przyszła mu na myśl Mańka. Teraz ma prawo spojrzeć jej w oczy śmiało, ma prawo kochać ją. W rzeczy samej, są pewne dane, że uda się Bzikowi jeszcze skrócić czas kary.
Czy będzie można doprowadzić go do równowagi dziś jeszcze? Tak, tak, stanowczo. Pod niebem tak czystem nie mogą być ludzie źli.
Jest dobro, tylko go szukać trzeba, wspomagać, a przedewszystkiem kochać to dobro duszy ludzkiej, najbiedniejszej, najsmutniejszej, najbardziej stroskanej, sponiewieranej duszy...
Wczesnym rankiem hrabia wstał. Czuł się zdrów zupełnie. Cały zajęty był myślą jedną: iść i wykupić syna. Przycisnąć go do serca. Dziecię swoje własne, utracone, odzyskane!
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.