Chciał go widzieć. Wczoraj nie śmiał nań patrzeć, dziś ma już prawo do tego. Dziś jest już ojcem jego.
Pojechali.
Gmach więzienny, wielki, murem otoczony, grubym, wysokim.
Spóźnili się.
„Józef Mazur, aresztant... celi, powiesił się w nocy na kracie, skręconą koszulą i paskiem. Rano o 6-ej znaleziono go już nieżywego.“
Tak brzmiał raport.
Pan Antoni z narzeczoną swą, panną Marją, zeszli po drabiniastych schodach do suteryny, przez długi ciemny korytarz, przez niskie drzwi, weszli do izby małej, wilgotnej i brudnej.
Ojciec Antka siedział na tapczanie i kołysał dziecko, które matka — współlokatorka, powierzyła mu, idąc na mularkę, na dzień cały.
Ujrzawszy przybyłych, zmarszczył brwi i nie odpowiedział na ich powitanie.
— Przyszedłem teraz z Manią, po raz drugi prosić ojca, dzisiaj ślub nasz ma się odbyć. Dlaczego ojciec tak się zaciął? Co było, to puśćmy w niepamięć. Już to się nie odstanie. Wyjedzie ojciec razem z nami na wieś, odpocznie, poprawi się, zajęcie się znajdzie — będziemy razem pracowali.