zach robić sztuki. Widział jeszcze mniejsze dzieci. Ach, jak to ślicznie.
Antek przyśpiesza kroku. Już kończy się Powiśle. Za chwilę wejdą na ulicę śródmieścia.
Dokąd on ich prowadzi?
Nieznajomy idzie miarowym krokiem, nie patrząc na swoich więźniów.
Antek myśli dalej.
Czy on też prędko nauczy się tak przeskakiwać z trapezu na trapez? W cyrku biją. A ten go przecież kupił. Dlaczego ojciec go sprzedał? Ba, trzy tysiące rubli. Teraz ojciec jest bogaty. Może kupi sobie powóz i karetę.
Antek zrobił rozpaczliwy ruch. Dziecko Powiśla lękało się śródmieścia o tej porze. Ale dłoń nieznajomego ściskała jak żelazna obręcz jego drobną rękę. Tylko kości trzeszczały w stawach.
Ulica zalana potokami światła. Pieszych niema, ale powozy wśród głośnych okrzyków i śmiechów pędzą środkiem „po kawalersku“.
— Ja nie chcę iść — mówi Antek.
— Boisz się? — pyta nieznajomy.
— Nie.
— A dlaczego nie chcesz iść?
— Bo nie chcę.
— Będziesz mógł wrócić do ojca, jak nie zechcesz zostać u mnie.
— Prawda była.
— Nie wierzysz mi?
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.