— Dylu, dylu, na badylu, nie potrzeba smyczka... śpiewa.
Dzieci się śmieją. Niektóre chciałyby, żeby on nie robił tego, ale boją się odezwać.
Występuje chłopiec, rozpycha dzieci, zbliża się do dręczyciela, twarzą niemal twarzy jego dotyka, patrzy mu w oczy swemi czarnemi oczami, zaciska pięści.
— Zostawisz go, szczeniaku, czy nie?
— A bo co?
— Bo ci tak mordę zmielę, że ci kasza z gęby wyleci.
— Boję się ciebie?
— No, rusz konia.
— Jak zechcę, to ruszę.
— Sprobuj.
Chłopiec mruknął coś pod nosem i odszedł stropiony. Zwycięzca stał dumny i smutny.
Ojciec Antka patrzał na blade, obdarte dzieci, otaczające konające zwierzę, patrzał na chłopca — obrońcę, któremu paliły się oczy czarne i wargi drżały, patrzał na czerwone słońce, i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy w życiu był świadkiem podobnej sceny, nawet sam brał w niej udział. Musiało to być bardzo dawno. Pracował myślą. Kiedy to było.
Przypomniał sobie. Dawno, wyrostkiem był jeszcze. Szła ulicą warjatka. Dzieci biegły za nią, śmiały się, rzucały kawałkami zeschłego błota. Warjatka była brzemienna. Wówczas on „palnął w pysk“ tego, który
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.