— A tak. Jak nas pan wywiezie, to nas już sam djabeł nie znajdzie.
— Mówię ci, że będziesz mógł wrócić.
— Pan myśli, że „fater“ panu odda pieniądze?
— Chodź, w hotelu pomówimy jeszcze.
— No, dobrze — zgodził się chłopiec.
Na rogu ulicy wznosił się hotel.
— A daleko to? — zapytał jeszcze Antek.
— O, tu naprzeciwko.
Przeszli środkiem ulicy. Weszli do wielkiej bramy; na lewo prowadziły schody. Schody były wysłane dywanami. Na półpiętrze lśniło wielkie lustro. Jasno, jak w cyrku. Antek rozgląda się swobodnie, Mańka lękliwie stąpa w swych zabłoconych bucikach po miękkim dywanie.
Portjer tak groźnie spojrzał na dzieci, gdy wchodziły.
Już są w numerze.
Na progu wita ich stary lokaj zapewne, bo zdejmuje przybyłemu palto. Obecność dzieci nie zadziwia go. Starzec jest wzrostu wysokiego, ma siwe przygasłe oczy, wielkie białe brwi i wąsy, a włosy mu błyszczą, jak srebrne. Nie mówi nic.
— Idź, Macieju, zapłać rachunek i zamów karetę.
— Słucham jaśnie pana.
Zrobił zwrot wojskowy i wyszedł.
— Idźcie do pokoju.
Antek wchodzi do sąsiedniego pokoju, za nim Mańka. Antek rozumie, że dziewczyna widzi w nim opiekuna, i to go napełnia dumą.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.