— No, Mańka, wsuwajmy. Patrz, Mańka, „fajne“ jedzenie. O, kiełbasa, o, chleb. Na, wcinaj.
Zaczęli jeść, Antek pierwszy napakował sobie pełne usta.
— Więc, widzisz, ja sobie myślę tak: bogaty to on jest. Grosze ma. Krzywdy sobie zrobić nie damy. Co szkodzi spróbować. Może się uda. Albo drapniemy do domu, albo gdzieindziej. Wszędzie sobie zarobimy przecież. Co? Jeszcze lepiej będzie; co zarobimy, to będzie dla nas. A tu musimy starym oddać. Co?
— Ja nie wiem — odparła Mańka.
— Ty nic nie wiesz — żachnął się niecierpliwie Antek. — Widzisz, ci bogaci to mają, mówię ci, złote życie. Patrz, jakie łóżko, co? Pewnie i my będziemy mieli takie łóżka. Jabym tam ciągle tylko leżał sobie i leżał... Bo ci bogaci to wstają, mówię ci, dopiero po obiedzie, albo jak. Co to szkodzi? Ale po co on fatrowi płacił, kiedy mógł sobie nazbierać tych bachorów nad Wisłą zadarmo, co?
— Nie wiem.
— Głupia jesteś. Więc ja jadę. A ty?
— Ja także.
— Poczekaj, nie leć tylko. Czy ty umiesz włazić na dach, albo na drzewo, albo przez okno wyskoczyć? Ja co innego.
W oczach Mańki zabłysły jakieś ponure światełka.
— Ja nie chcę wracać do domu — rzekła z mocą.
— Bo co?
— Bo nie chcę.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.