Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— A źle ci było?
— Źle.
— A czego ci brakowało?
Mańka nie odpowiadała.
— A jak ci będzie jeszcze gorzej?
— To się powieszę.
— A jakże.
— A Staśka się wieszała przecież.
— Staśka co innego. I odcięli ją przecież.
Wszedł lokaj z siwemi wąsami, zebrał rzeczy, powkładał do walizki, nie mówiąc ani słowa. Zebrał resztki jedzenia, włożył do torby podróżnej.
— Jedziemy — rzekł nieznajomy.
Wziął dzieci za ręce. Zeszli po tych samych schodach, po których weszli. Znów to samo lustro, chodniki, płomienie gazowe, znów lokaj z groźnem spojrzeniem.
W bramie czeka kareta.
Wsiedli. Zatrzaśnięto drzwiczki. Antek za żadne skarby nie przyznałby, że dreszcz strachu przebiegł jego członki. Chłopiec miał dopiero lat dwanaście. Co teraz będzie?
Przejechali szeroką ulicę, jasno oświetloną. Znów wjechali w ciemne ulice. Potem przejechali most żelazny. Złoty wąż latarni nadrzecznych odbijał się, kołysząc w falach rzeki. Miasto czarnemi konturami rysowało się na tle ciemnego nieba. Koła powozu tłukły mocno o żelazny bruk mostu.
Potem Praga, park po lewej stronie, nizkie domy, place puste, jakieś zabudowania, skwer, ceglany dom fabryczny, parkany.