— Dzieci, wstawajcie!
— Co? — pyta Antek nie otwierając oczów.
— Wstawajcie. Zaraz wysiądziemy.
— Mhm.
Przeciera oczy, rozgląda się. Więc to nie jego strych?
Przypomniał sobie wszystko. Trącił Mańkę. Mańka zerwała się.
— Już, już, zaraz!
Otwiera oczy i dziwi się.
I dwoje dzieci obdartych, wystraszonych, siedzi na aksamitnych poduszkach pierwszej klasy w oświetleniu wschodzącego jesiennego słońca.
Sprzedane...
— Wysiadamy.
Siwy starzec pakuje rzeczy, zdejmuje torbę podróżną z siatki.
Pociąg staje.
Jest to mała stacyjka, położona na szczerem polu. Gdzieś zdala czernią się lasy, a tu wokoło nic prócz pól z ostremi, jak szczecina, łodygami zżętego zboża. Całe morze pól rozległe, poważne, spokojne. Naczelnik stacji uchyla czapkę przed opiekunem Antka i Mańki i ciekawym wzrokiem obejmuje przybyszów.
Przed stacyą czeka bryczka. Siadają.
Woźnica bez słowa powitania bierze w ręce cugle. Ruszają. Pociąg idzie z nimi równolegle, prześciga ich i, wyrzucając kłęby dymu, pędzi i niknie na zakręcie za skrajem lasu.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.