Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Bryczka kołysze się na drodze, konie pędzą szybko. Lipy przydrożne dwoma szeregami dzielą obszar pól szeroki. Słońce rzuca skośne promienie.
Antek rozgląda się i nie rozumie.
— Więc tu mają mieszkać? A cyrk, a światła, a ulice, a domy, a powozy, a latarnie gazowe, a tłumy rozbawione?
Spojrzał na Mańkę.
Dziewczynka rozglądała się ciekawie, a twarz jej smagła, zarumieniona od chłodu, wyrażała jakby uwielbienie, jakby tęsknotę.
Zatrzymywała się wzrokiem na każdem drzewie, śledziła każdy kamień szosy, zdawała się słać pocałunek tej naturze tak jej nieznanej, tak obcej.
Budziło się w duszy dziecka uczucie nieokreślone, podobne do uścisku serdecznego dla czegoś, co wschodzi, co ukazuje się mu w marzeniu sennem.
Oto wieś. Chałupy, jak ogniwa łańcucha, ciągną się, przeplatane sadami wzdłuż drogi. Oto kościół. Dzwonek lękliwy, srebrny, płynie w niebo. Kościół wznosi się nad wioską.
Wózek się zatrzymał.
Wszyscy czworo skierowali swe kroki do wejścia. Przez białe szyby pierwsze czerwone promienie słońca wlewały się, spływając na skromny ołtarz.
Uklękli pan i Mańka.
Antoś rozglądał się.
— Tu brzydko — myślał chłopiec. — W Warszawie w kościele jest inaczej. Tam dzwon tak się donoś-