Gdy wieść o chorobie pana rozeszła się po wsi, więcej z ciekawością, niż z niepokojem, więcej ze ździwieniem, niż ze współczuciem, przewidywali śmierć jego. Tak im się dziwnem wydawało, że hrabia może umrzeć. Czekano na nią tydzień, dwa, trzy tygodnie. I oto zamiast śmierci, dowiedzieli się, że hrabia będzie otaczał murem swój pałac. Zaczęła się praca. Park odcięto od zabudowań. Pozostał tylko pałac i podwórzec. Z Warszawy przywieziono wielką żelazną bramę, którą przymocowali sprowadzeni z miasta robotnicy. Praca trwała miesiąc niespełna, i znów ucichło wszystko. Tylko lud bardziej jeszcze unikał czerwonego muru, po którym pięły się pierwsze pędy zasadzonego dzikiego wina.
Mówiono o tem wiele wśród ludu, mówiono w okolicy, ale że nowych wieści nie było, więc rozmowy ucichły.
I rządzca nie przychodził teraz do dworu, tylko stary Grzegorz odbierał od niego raz na tydzień rachunki.
Hrabia podobno znalazł w rękach syna list od stryja; list ten wręczył mu rządzca, dlatego obmurowano dziedziniec i rządzcy zamknięto wstęp do pokojów.
W ogrodzeniu pozostał stary hrabia, syn i córka, Grzegorz i kucharka głucha zupełnie, więc nieszkodliwa.
Minęły dwa miesiące, i brama żelazna otworzyła się w dzień niezwykły.
Młody hrabicz wyszedł sam i końmi rządzcy pojechał na stację.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.