Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

— Opowiada pan mężowi, żeś romansował z jego żoną.
— Przepraszam, ja nie romansowałem.
— Tylko?
— Tylko... my się kochamy.
— Ależ raz jeszcze pytam: zkąd pan wie, że ona pana kocha?
— Pocałowała mnie w usta.
— To jeszcze niczego nie dowodzi — rzekł z uśmiechem węgier.
— Jakto, pan żartuje?
— Śmieszny pan jest.
— Więc dobrze: jeśli pan się przekona, że ona mnie kocha, czy pan zgodzi się, bym...
— Oddać ją panu na własność?
— No, tak...
— A jeśli ja ją kocham także?
— Nie, pan jej nie kocha.
— Dość tej paplaniny — przerwał węgier. — Wróćmy do kart.
Węgier śmiał się, żartował. Gdy kolej do rozdawania kart doszła do Zaruckiego, węgier ucichł, nagle pochwycił go za rękę i zawołał:
— Jesteś pan oszustem.
Dzień pojedynku oznaczony został na ranek następujący, by nikt nie mógł mu przeszkodzić. Wybrano sekundantów, broń, umówiono się co do warunków. Nasamprzód pałasze, niedłużej nad pięć minut. Potem broń palna. Podobno obaj zapaśnicy władali bronią doskonale.