Hrabia oka nie zmrużył tej nocy. Nie obawa spać mu nie dawała, ale jakieś myśli straszne, gdzie występował i ojciec i siostra, i ta Warszawa hałaśliwa, i galerye obrazów, i brama żelazna w Zaruczaju, i wspaniałe hotele, i ona, ta cudna, i on jej mąż i ten policzek i to oskarżenie nikczemne.
Przybył na plac blady i chory.
Niedbale wziął do ręki pałasz i niedbale, nie poruszając się z miejsca, odbijał wściekłe uderzenia węgra. Widać było, że nie napada, że się nawet nie broni, lecz machinalnie, z myślą o czem innem, powtarza wyuczone ruchy i obroty. (Ojciec musiał być doskonałym nauczycielem). Węgier wpadał w wściekłość, Zarucki poczynał się nudzić. Coraz mniejsze ruchy robiła jego ręka. Sekundanci nie pamiętali podobnego pojedynku. Zdawało się, że Zarucki opuści broń lada chwila.
— Koniec! rozległa się komenda.
Węgier zrobił ostatnie pchnięcie. Ostatni raz rozległ się chrzęst żelaza.
Hrabia zachwiał się nagle i upadł.
— Raniony?
— Nie, zemdlał tylko.
Zawieziono go do hotelu, wezwano lekarza. Stryj niczego nie pominął, aby ocalić swą dumę, swego ulubieńca.
Młody chorował ciężko i długo. Jakieś majaczenia straszne, jakieś widma go nawiedzały. Zrywał się, mówił, wołał, to błagał ojca o przebaczenie, to wzywał jakąś dzieweczkę, którą porzucił bezlitośnie, to ca-
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.