Łzy puściły się Mańce z oczu strumieniem.
W tej chwili drzwi się cicho otworzyły, i we drzwiach stanęła hrabianka Irena w czarnej obcisłej sukni, i wzrok jej łagodny spotkał się z rozognionym wzrokiem Mańki. Kobieta ta dziwnie podobną była do tego pana, który ją tu przywiózł.
— Może to on zamienił się w kobietę? — przemknęło przez myśl dziecku w gorączce.
Hrabianka zbliżyła się do łóżka Mańki, uklękła przy niem, jedną rękę wsunęła pod poduszkę a drugą otoczyła drobną postać Mańki.
Dziewczynce oddech zamarł w piersi.
— Maniu, dlaczego nie śpisz? — szepnęła cicho.
— Bo się boję, strasznie się boję.
— Czego się boisz, Maniu?
Jakiś smutek, i wielka życzliwość i pieczołowitość dźwięczały w głosie kobiety.
— Nie, Maniu, nie należy się bać. Jesteś wśród dobrych ludzi, dziecko moje. Uspokój się, zaśnij.
— Nie mogę.
Złożyła na rozpalonej główce dziecka, cichy pocałunek.
— Biedne, dobre dziecię moje.
Mania wstrząsnęła się.
— Dlaczego mnie pani całuje?
— Bo cię kocham.
— A za co mnie pani kocha?
— Za to, że cierpisz, dziecino.
— A zkąd pani wie?
— Czuję to, maleńka moja.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.