prysnął zemdlonej wodę na twarz; i hrabianka otworzyła oczy.
— Odwagi, odwagi! pani — rzekł lekarz.
— Już nic. Może pan odejść.
Nieznajomy wyszedł.
Mańka nic z tego zrozumieć nie była w stanie. Jedno pojmowała: że jeśli jest otoczona duchami, to duchami dobrymi.
— Co pani się słało? — zapytała Mańka
— Nic, dziecko moje. Znużona jestem.
— Bo pani klęczała tak długo. Niech się pani przy mnie położy. Może pani się mnie brzydzi, może mnie pani już nie kocha?
— Kocham cię, dziecko, kocham jeszcze bardziej.
Usiadła na krześle, oparła głowę o poduszkę Mańki i powiedziała:
— Śpij, Maniu.
I dziecko zasnęło, trzymając jej dłoń w swojej ręce.
Nazajutrz hrabianka usiadła w gabinecie nad zeszytem, który nosił tytuł: Mańka. Streściła w nim swoją rozmowę i trzy razy odkładała pióro, bo ręka jej drżała. Sprawozdanie swe zakończyła uwagą:
„Sądzę, że brat się myli. Nie, z tych dzieci nic się nie da zrobić, bo we krwi noszą zarodki zepsucia i przez pierwsze lata nasiąkły niem tak, że nic ich nie uleczy.“
A pod tą uwagą hrabia zrobił swoją:
„Wierzę, że dla odrodzenia tych dzieci potrzebna tylko wielka dla nich miłość i wielka praca.“
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.