— Oddam im je. Ja tam nie potrzebuję łaski. Jak sobie zarobię, sam sobie kupię. Musiałem włożyć, bo mi zabrali moje ubranie, i już.
Przyjęcie to zmroziło Mańkę. Stała na środku pokoju i nie miała odwagi się ruszyć.
— Zostajesz tu? — spytał chłopiec.
— A ty?
— A jakże. Dziś się wynoszę.
— Dokąd?
— Zobaczę, dokąd, byle nie tu.
— A źle ci tu?
— Doskonale. Co za dobre, to nie zdrowe. Ale ty sobie zostań, będą ci tu „panienka“ mówili.
— Czego ty się mnie czepiasz?
— Wiem, wiem. O! znam ja ciebie. Jak ci była bieda, toś się lizała, ale teraz tyś taka sama pani, jak ja pan. Głupia jesteś, mówię ci, i już.
— Dlaczego?
— Bo cię wysłali, żebyś mnie namawiała. Ja wszystko wiem, bo mam „nos“ od tego. Tobie się zdaje, że ja nie wiem, a ja wszystko dobrze wiem.
— Wcale mnie nikt nie wysyłał.
— Kłamiesz.
— To ty kłamiesz.
— Słuchaj, Mańka, nie irytuj mnie, bo cię lunę w zęby.
— Sprobuj.
— No i co mi zrobisz? A tak, prawda, teraz masz lepszego opiekuna, jak ja. Ten pan to taki opiekun, jak ten gruby z Felką w alejach, co to wiesz.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.