jażdżki w towarzystwie żon i licznej czeredy pociech. A trotuarami rozwijał się długim wężem nieskończony, różnobarwy sznur pieszych.
Między bogatemi sukniami pań, ciemnemi paltami panów, kręciło się wiele dzieci, zachęcając natarczywie do kupna wiązanek. Kwiaty tych bukiecików były tak samo bezbarwne i smutne, jak blade twarze sprzedawców.
— Niech pan kupi kwiaty.
— Niech pan kupi bukiecik dla tej pani.
— Niepotrzeba.
— Jakto niepotrzeba? Taka śliczna pani.
— Niepotrzeba, powtarzam wam raz jeszcze.
— Proszę pana, dla narzeczonej o! widzi pan, narzeczona się uśmiecha.
— Kiedy to wcale nie narzeczona, to żona.
— Proszę pana, ja chcę zarobić na chleb. W domu matka, proszę pana, chora.
I do ręki dziecka pada miedziana moneta, a kwiatek wędruje do rąk towarzyszki szczodrego młodziana.
— Ile dał?
— Dychę.
— Pi, to ci dopiero, no!
— Golec.
— A ino.
— O patrz, ten kupi. Proszę pana, niech pan kupi kwiatek dla tej ślicznej narzeczonej. Proszę pana, ojciec chory, spadł z drabiny.
— A czem jest ojciec?
— Mularzem, proszę pani. Matka w szpitalu. Chcę zarobić na kawałek chleba.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.