weczkę, stojącą pod wysokiem drzewem; konary rozłożystej gruszy wznosiły się nad murem. Już wskoczył na ławkę, już chwytał za pierwszą gałęź, gdy poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu.
— Czego pan chce? niech mnie pan puści.
Zarucki posadził go łagodnie na kolanach i począł mówić. Mówił długo i płynnie. Antek nie przerywał mu ani jednem słowem. Zarucki mówił coraz prędzej. A drzewo szumiało nagiemi konarami, a wiatr chłodny ich mroził.
Gdy Zarucki ukończył, Antek zapytał go po długiej chwili milczenia:
— Po co pan plecie o tem, o czem pan nie ma pojęcia?
I Antek teraz mówić zaczął.
Treścią ich rozmowy były „dzieci ulicy“.
— Nie, proszę pana, my wcale nie jesteśmy źli, ani głupi, tylko my mamy inną dobroć i inny rozum, bo wy uczycie się na książkach, a my zupełnie inaczej. Nas uczy, bo ja wiem kto...
— Życie, ludzie — rzekł Zarucki.
— No tak. Wy macie jednego nauczyciela, a my stu. At, co tu mówić. Ja panu tylko powiem, że wy wszyscy nic o nas nie wiecie i już.
Rozmowa trwała długo, a drzewo szumiało nagiemi konarami.
— Jest u nas jeden żebrak i złodziej. Nazywamy go „chwatem“, chociaż już się teraz zapił. Ale kiedyś był okropnie silny. Cyrk płacił mu po 25 rubli, żeby się mocował z siłaczami i żeby się pozwalał
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.