— A tak. Jest u nas śmieciarka. Jak jej się powie „panna Zosia“ — to kamieniami rzuca. My ją zawsze tak gniewamy, bo to okropnie śmieszna baba. Każe się nazywać „pani Michałowa“; taka ona pani Michałowa, jak ja pan Michał. I ona dumna ze swego śmieciarstwa. Ja wiem, że wy tego nie rozumiecie, bo wy zawsze się przed kimś kłaniacie, a my nie. A wie pan dlaczego? Bo wy boicie się, żeby nie być biednymi, a my się nędzy nie boimy wcale... No, ja idę...
— Chodź na chwilę, oddamy ci twoje papiery.
— Nie, ja tu zaczekam — opierał się Antek. — Niech mi pan odda moje ubranie, a ja panu oddam pana ubranie.
— Nie. Antoś, weź je sobie.
— Nie chcę.
— Przecież chciałeś w niem wyjść.
— To co innego: jakbym uciekł, toby znaczyło, że ukradłem, a nie dostałem z łaski.
— Proszę cię, weź to ubranie, jako zapłatę, żeś mnie tylu rzeczy nowych nauczył.
— A tak, to co innego.
Hrabia wrócił do pałacu, po kwadransie wyszedł z siwym sługą, niosącym kuferek.
— Masz tam trochę rzeczy i książki. Daj mi słowo, że nie sprzedasz tych książek.
— Daję słowo.
— A tu masz pieniądze na drogę.
Antek podał mu rękę, hrabia pocałował go w czoło.
Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.