Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— A jak ci tam źle będzie, wracaj do nas.
— A pan niech weźmie Jędrka Marcinowego na moje miejsce.
Antek dał mu adres chłopca.
— Nie pożegnasz się z Mańką?
— E, nie potrzeba.
Otworzyła się żelazna brama. Przeszli przez aleję lipową, przez drogę, przez most, do wsi, zaszli do mieszkania rządzcy.
— Hrabia prosi o bryczkę i konie.
W kwadrans później Antek jechał w stronę stacji z papierosem, który wziął od parobka. Puszczał kłęby dymu w sam nos staremu Grzegorzowi i gwizdał jakąś piosnkę wesołą.
Od rana wiedział, że uda mu się dzień dzisiejszy. „Nabrał“, stanowczo nabrał hrabię; dostał piętnaście rubli i ten kuferek. Pewnie mu tam nakładli sporo różnych rzeczy.
Do Warszawy wraca, do miasta — no, naopowiada niestworzonych bajek o swojej podróży.
Ciekawa rzecz, jak go tam przyjmą, co powiedzą, co ojciec zrobił z pieniędzmi, czy rozeszła się wieść o jego niezwykłym wyjeździe.
Antek śpiewał coraz weselej.
— O której odchodzi pociąg?
— Poczekasz do odejścia z pół godziny.
Ot, już wieś mijają, już wzgórza, już drugą, trzecią wieś, już las, już drogę, która prowadzi do stacji. Widać plant kolei.
A oto i stacja.