Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.


Raz wyszedł i kupił sobie buteleczkę wódki. Omal się nie spóźnił.
Pociągnął dwa łyki i wesoło mu się zrobiło.
Jest wolny, zupełnie wolny.
Nie wie sam jeszcze, co zrobi ze swą swobodą, ale czuje, że jest mu dobrze.
Zasnął.
Obudził się.
— Warszawa!




VI.
Stypa.

W pobliżu stacji, w jednym z domów, obowiązki stróża pełnił pan Wojciech. Pan Wojciech przed dziewięcioma laty przywędrował był z trojgiem dzieci ze wsi, dziś ma już ich sześcioro. Najstarszy Bartek wałęsał się razem z Antkiem po ulicach, był nawet przez czas pewien jego przyjacielem, potem chłopcy zerwali stosunki, pokłóciwszy się przy podziale jabłek, skradzionych z galarów.
Teraz Antek, któremu ciężył kuferek, przypomniał sobie Wojciecha i postanowił u niego złożyć swój bagaż.
— Dzień dobry panu Wojciechowi.
— A dzień dobry. A skąd to Antek?
— Ze wsi.