Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród tłumu osób szedł człowiek, który bacznem okiem śledził działalność żebraczej gromady. Szedł sam jeden, w palcie z podniesionym kołnierzem, z cienką laską w ręce. Z po za binokli spoglądało na dzieci dwoje dziwnych oczu przenikliwych. Czasem tylko błysły tam jakieś złowrogie ogniki gniewu, czasem błyskawica się na chwilę zapaliła płomieniem, i znów były to oczy tylko przenikliwe, badawcze i chłodne.
— Mańka, Mańka, chodź no tu!
Oczy przechodnia spoczęły na postaci Mańki i jej towarzyszu.
Dziewczynka mogła mieć lat dziesięć, choć drobna, chuda, na twarzy nosiła odcień powagi, cechującej wiek starszy. W wytartej sukni nieokreślonego koloru, podartej i poplamionej, w podartym czarnym fartuchu, w bucikach wykrzywionych, które z przodu widać było aż do wysokości podartej pończochy, z tyłu i z boków zasłonięte ogonem sukni do kostek. Na talerzyku leżały w wodzie wiązanki kwiatów. W jej wielkich czarnych biegających oczach widniała przedwcześnie rozwinięta powaga, jakaś ciekawość niezdrowa i gniew niemy.
— Czego chcesz, czego się drzesz?
— Ten pan jest!
— E, jest? Aaa! widzę, widzę.
Przybiegła do pana w żółtych bucikach i lśniącym cylindrze.
— Dzień dobry panu.
— A, już mnie znalazłaś. I czego chcesz?