Ciągnęła go do miasta, do ulicy, jakaś wielka siła, której musiał uledz.
— Do widzenia, panie Wojciechu — zawołał, i nie odpowiadając na pytanie: „a jakże tam na wsi teraz?“ — wybiegł z izdebki na plac, przez skwer, na ulicę, na most i na Zjazd, gwiżdżąc sobie melodję do słów popularnej piosenki:
Miałam ja miłego,
Miałam kochanego,
Posłałam go na „buchandę,“
„Zajuchcili“ mi go.
„Zajucheili“ mi go
Na zielonej łące,
„Manelki“ wsadzili
Na nogi i ręce.
Antek rozejrzał się po mieście, jak wódz, który przybył na plac boju. Wydawało mu się koniecznie, że Warszawa przez dwa dni jego nieobecności musiała się zmienić zupełnie.
Biegł bez celu po ulicach, zakręcał parę razy w stronę Wisły, ale się cofał.
— A może pójść do ojca?.. E, mam jeszcze czas.
Nie ułożył sobie planu działania; chciał przedewszystkiem spotkać kogoś, poradzić się, pogadać i... pochwalić.
Wojciech mu nie wystarczał.
— Co tam taki chłop zwyczajny wie? nie warto gęby drzeć napróżno. O, Felek, to zupełnie co innego — pomyślał nagle.