Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

— A bo nijak nie mogłem „zwędzić“.
I wiązka drzewa znalazła się w piecyku.
Antek począł gwizdać przez zęby.
— No, wynoście się, dzieci.
— Proszę ojca — zaczął Kusy — mularz Franek umarł dziś w nocy.
— Wiedziałem, że umrze. Zapił się.
— A jakże. Założyli się ze Szczepanem, kto wypije więcej. Wie ojciec, u blacharzowej wczoraj. Franek wypił sztof spirytusu i odrazu go powaliło. Nawet do domu nie doszedł.
— Sztof nie sztof, a dobrze mu tak, świni. Świeć Panie nad jego duszą. Tam dwoje małych zostało: Olka możesz mi tu przyprowadzić. Chociaż to z takim berbeciem trudno będzie. A co tam. Chyba, że go Walenty może weźnie.
Suchy Felek zaczął skrobać kartofle.
— Ale.. — ciągnął Kusy — słomiankarza Wacka przysądzili za ten groch na dwa tygodnie.
— A głupi, mówiłem mu, żeby „zablatował“[1] świadka.
Antek wstał z tapczana.
— Nie śpisz?
— A nie.
— Słyszałeś?
— Słyszałem.
— Wiesz teraz, co robi twój ojciec?

— Wiem.

  1. Przekupił.