„Ha, ha! Marzenia. O, nie zastąpią one rzeczywistości. Po co wyrywać się w zaczarowane krainy, aby spaść znów na ziemię z przebitem bólem sercem? Po co patrzeć przezróżowe szkiełka optymizmu, kiedy świat weń rzuci kamieniem? Po co kochać i idealizować chuć, którą jest miłość? Po co uczyć się, aby po latach dowiedzieć się, że więcej człowiek umieć nie może, bo to niedostępne? Wierzyć w ideały? Kiedy wszyscy mówią: „niema ideałów“.
„Precz, czarna chmuro! Płyń, łódko moja, która mnie unosisz, płyń znów w nieskończoność, a ja wiosłować będę. Jak imię łodzi czarodziejskiej?
„Fantazja. A wiosła? Marzenia. I znów w wątłej łódce rzucam się w wir wszechświatów, nie zważając, że mogę stracić równowagę i spaść w rozpalone łono słońca i spłonąć“...
Oczy chłopca płonęły. Na śniade policzki wypłynął rumieniec.
Odgarnąłem mu włosy i pocałowałem w czoło
— Ty marzysz, Bronku! — szepnąłem.
Chłopiec pochwycił mnie za rękę mocno, wpił się w nią palcami i patrzał bolesnym pytającym wzrokiem.
— Ty marzysz, Bronku, — powtórzyłem. To bardzo źle, że ty marzysz. Nie wolno ma-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.