— Nie! — wstrząsnął się, pochylając głowę.
— I marzysz o sławie, bo myślisz, że prędko umrzesz na suchoty, albo zwarjujesz — dokończyłem.
— I co? — szepnął, patrząc mi w oczy badawczo.
— Nic. To nieprawda... Tylko musisz mieć kogoś, któremu, ufasz, — żebyś nie był sam, — żebyś nie był sierotą.
W tej chwili wszedł Wacek.
Zapalił lampę.
Bronek wyszedł śpiesznie.
Rzuciłem się na kanapę.
Cynicznie zrównoważony Wacek począł się uczyć półgłosem, powtarzając po dziesięć razy te same nazwy: trochanter major, trochanter minor, fossa trochanterica, crista intertrochanterica.
Uderzało mnie to po głowie jak młotkiem.
— Mój Wacku, możeby ciszej?
Nie zwracał uwagi na moją prośbę. Nie odczuwał mojego stanu. Zdrowa, chłopska natura.
— Kolego, będziecie pili herbatę?
— Dziękuję. Jużeście mnie uraczyli anatomją.
— Ojciec mój ciężko pracuje na moje wykształcenie.
— Tak... tak. Trzeba się uczyć, — potwierdziłem.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.