Był mi dziwnie wstrętny.
— Kolega nie w humorze, — zagadnął.
Nie odpowiedziałem.
— Czy pan myśli długo jeszcze mieszkać u mnie?
— Dopókąd mi pozwoli wasza teściowa.
— Kolego, proszę ze mnie nie drwić.
— Śmieszny pan jest, panie Wacławie...
— Wiem o tem...
— Jutro, a nawet dziś mogę pana pożegnać, z całej duszy dziękując za gościnność.
— Ja nie chcę, żebyś się pan odemnie wyprowadził, tylko niech mnie pan nie drażni.
— Ja pana drażnię?
— Pan mnie nie zna. Pan się śmieje, że ja się modlę. To jest podłe!
— Aż tak?
— Podłe i nikczemne. Co pan mi da za moją modlitwę?
— Ja nie handluję tym towarem, — odpowiedziałem brutalnie.
I Wacek się nagle rozpłakał.
— Wacek, nie płacz. Wacek, bój się Boga, nie płacz. Ja przecież wiem doskonale, że jestem świnia. Mnie drażni, że ty jesteś zdrów, że pracujesz, że masz cel w życiu, że dążysz. I dlatego ci dokuczam.
— Nieprawda. Ja wiem, że jestem głupi, że nie mam kultury, że jestem śmieszny — i to mnie boli.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.