ho! — to już całe sześć złotych groszy dwadzieścia... Ja nie mówię: niech sobie będzie, jak jest, — ale to panu powiem.
Przystanął, — oparł się o latarnię ciężko, bezwładnie.
— Niech pan sobie to tylko zapamięta: że dusza ludzka może być sobie, jaka chce, — choćby robaczywa, choćby zgniła, choćby najgorsza, — byle tylko nie zaśmierdła, — bo wtedy już nic nie pomoże, — wtedy już wszystko przepadło i wszystko zginęło.
Idziemy Nowym Światem.
— O, widzi pan: przejechała dorożka na gumach i obryzgała nas błotem. I o tem już pisały i gazety, i wszystkie pisma. A jak dorożkarzowi dadzą rubla, to on jedzie. Pan rozumie: rubla? — To się z tego trzeba śmiać i płakać, — i to się nazywa Sodoma. A ja właśnie jestem ten słup soli, który na wszystko patrzy. Bo niech pan tylko patrzy.
Zatoczył ręką koło.
— Widzi pan te domy? Takich domów jest miljony i miljony. — A kto w nich mieszka? — Ludzie. — I o czem myślą? O szczęściu. — A co będzie za pięćdziesiąt lat? Domy. A co w tych domach? — Ludzie. — I o czem będą myśleli? — O szczęściu. — A co będzie za sto lat? — Domy. — I o czem w nich będą myśleli? — O szczęściu. — A co będzie za dwieście lat? — To trzeba rozumieć filozofję i życie.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.