Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

Dwa szeregi latarni i dwa martwe szeregi domów z czarnemi kwadratami okien — ciągną się w dal bez końca.
— Widzi pan ten pomnik? To jest Kopernik; to jest światło, nauka i wiedza. A to jest znowu kościół i krzyż — to jest wiara. A między tem jest ulica; — cooo? — Ja jestem szczery katolik. Ładna sztuczka magiczna, — prawda?
Przeżegnał się, pochylił głowę, zgarbił i szedł bezwładnym, automatycznym krokiem.
— A to jest znów uniwersytet: to są akademicy i studenci, — to są doktorzy i inżynierowie. — A to są znowu pałace i arystokracja. A to znowu — Bristol, — to jest technika i przemysł. Ja panu wszystko mogę wytłumaczyć, tylko niech pan patrzy i słucha.
Przystanął.
— A oto pomnik rodaków dla Adama, który był twórcą; to jest serce i poezja, i szczyt na wyżynach — najwyższy szczyt.
I stał tak z odkrytą głową, zgarbiony, pokorny, w łachmanach, a ciężkie krople deszczu, spadając na woskową czaszkę pijaka, lśniły w gnuśnem świetle latarni ulicznej.
— A to jest znowu „res miser,“ co znaczy: „kochaj bliźniego.“ Pan mnie powinien zrozumieć.
Śmieje się przykrym, nieprzytomnym śmiechem.