Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— A to jest Stare Miasto: to jest rozpusta, nędza i ciemnota. A my tutaj zaraz: tu otwarte. Ja panu mówię, że otwarte.
Zadzwonił do bramy domu.
Czarna sień. Drzwi nizkie.
Izba brudna. Przy stole siedzi ośmiu mężczyzn różnego wieku. Izba tonie w kłębach gryzącego dymu.
— Oto dno pieczary: Tu pan ujrzysz upadek i nędzę moralną — i zrozumiesz pan prawwdziwą fiilozofję.
— Artysta, nie małpuj no! Postaw co lepiej. Te, fater: dziesięć białych. Góral[1] płaci. Pan nietutejszy?
— Ja? A tak: nietutejszy, — zupełnie nietutejszy. Ja, widzicie panowie, — ja nie wiem, jak to powiedzieć, to jest ja nie wiem, czy mnie panowie zrozumiecie?
— Co nie mamy zrozumieć: my wszystko rozumiemy.
W twarzy jego przebiegłość i złośliwość.
— Ja, widzicie panowie, to jest mój ojciec — jest, proszę was, bogaty: ma fabrykę mydeł i perfum.

— I pewnie skąpy? Git! Zaraz możemy ubić interes... Panu pewnie potrzebne pieniądze — co? Możemy iść do żyda; podpisze pan rewers,

  1. Biała — herbata pół na pół ze spirytusem. Góral — obcy.