— A pan myśli, że to on płacze: to wódka płacze... Pętak Barcewicz — mazgaj... Tu wymani, tam przepije — i git!... Te, artysta, sztyl... No, a jak będzie z naszym interesem?
— Z jakim?
— No, z temi pieniędzmi.
— Nie chcę.
— Ojca się pan boi?... ja zaraz poznałem, że pan nieoblatany jeszcze, ale artysta pana wykształci: on umie filozofję.
Straszno mi było pośród tych ludzi — morloków.
— To może już jutro?
— Po co jutro? Żyd do interesu wylizie z pod dziewiątej pierzyny... No więc?
— Nie chcę! — powiedziałem ostatnim wysiłkiem woli.
— To nie... Pan myśli może, że my się odrazu na panu zbogacimy?... Nam pieniędzy nie brak... Jak niema, to będą... Pan tu przyjdzie jeszcze do nas... Płaci pan, bo jak nie, to nie trzeba: nam i tak skredytują!
Zapłaciłem i uciekłem.
Między dniem wczorajszym a dzisiejszym upłynęło tyle czasu.
Szedłem z zamkniętemi oczami, po pięć, po dziesięć, piętnaście kroków. To tak wygodnie: nie myśli się o niczem więcej, tylko żeby łbem nie wyrznąć o latarnię.
Uderzyłem pięścią w drzwi.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.