więc jest zdrów, ma troje dzieci — i chce je uczyć, bo nauka świat człowiekowi otwiera.
Jeden pokój ja zajmuję z chłopcami, drugi — oni z Manią, — bo niedobrze jak dziewczyna z chłopakami śpi w jednej izbie: zawsze tam nigdy dziewczynie skromności nie zadużo.
— Ja szanuje naukę, — powiada, — bo dzisiaj człowiekowi trudno bez nauki na świecie. Pan Bóg mi dopomógł za moje uczciwe życie, więc dlaczego nie mam dzieciom drogi ułatwić? — Co będzie do nauki potrzeba, ja wszystko kupię; nie potrzebuje pan nic żałować. Wolę ja sam nie dożreć, a na kajety nie poskąpię; niech dużo piszą, żeby im się ręka włożyła do pisania.
Otrzymuję dach, stół, opranie i pięć rubli na miesiąc.
— Jak zobaczę, że pan uczciwie koło tego chodzi, to już sam panu postąpię. — Bo tu chodził do nich jeden nauczyciel, ale już za stary i po rusku dobrze nie umiał. A tego znowu ucznia, to nic słuchać nie chcieli. Bo z niemi trzeba ostro: niema co się manić, przepustu nie dawać.
— A pan może dawać na fortepianie? — pyta żona.
— Fortepian, to tam mniejsza, byle tylko do gimnazji zdali. Mieszka u nas na facjacie jedna kobieta, to tam jeich i uczy. Trafiał mi się tu za sto rubli zagraniczny fortepian z dwoma pedałami, ale ja wolę, żeby się na cu-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.