jącą dla ozdoby umywalnię z fajansową miską i dzbankiem. Herbatę piję wraz ze wszystkimi w kuchni, choć chcieli mi nakrywać w pokoju, bo „pewnie jestem do tego przyzwyczajony“.
Męczą mnie swą ciekawością. Skąpo udzielam wiadomości co do swej osoby.
O ósmej zaczyna się lekcja.
Dzieci są zdrowe, proste — ludzie jutra. Jest w nich jakiś niemiły zdrowy rozum i żadnej myśli bezinteresownej, żadnej wrażliwości.
Modlą się, bo stara czarownica — kościana noga — zabiera dzieci, które nie mówią pacierza. Uczą się, bo boją się paska ojcowskiego, bo mama obiecała pierogi z powidłami w niedzielę, bo Wicuś chce jeździć karetą, bo Mania imponuje na podwórku dwunastoma francuskiemi słówkami. — Podczas lekcji są tępe, bezmyślne, poza nauką — sprytne i jakoś przebiegle dojrzałe.
O dwunastej obiad.
Oni, rodzice, wypijają po kieliszku wódki przed obiadem, mnie chcieli dawać dwa kieliszki, bo w gardle zasycha od mówienia. Oni zagryzają chlebem z solą, mnie proponowali śliwki marynowane.
Nie wierzą, gdy powiadam, że czegoś nie wiem. Są podejrzliwi i nieufni; przypuszczają, że nie chcę powiedzieć: toć w szkołach wszystkiego uczą.
Nie mogą zrozumieć, dlaczego nie chcę czytać kurjerów, dlaczego mówię, że nie obchodzi
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.