Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

mnie polityka. Kupują naprzemian, co dni parę, — raz „Polski“, a raz „Poranny“, — bo z pierwszego można się więcej dowiedzieć, a drugi za to ciekawszy.
Po obiedzie znów lekcja — do podwieczorku.
Dzieci idą na podwórze; ja gaszę lampę, siadam z papierosem przy oknie — i patrzę na czerwony kwadrat kuźni na drugiej stronie podwórza, na prężącą się miarowo postać kowala, snopy krwawych iskier, pryskających z pod młota.
Patrzę — i nie myślę.
Wchodzi mój chlebodawca i pyta:
— Co pan myśli? Czy zdadzą? — Proszę pana na herbatę. — Ale po co pan tak pociemku siedzi?


∗             ∗

Ulicą Wolską, — wyrobnicy wracają po pracy.
Suną w cieniu, a nad niemi brunatne niebo, połatane czarnemi chmurami. Sylwetki szare znaczą się mętnie.
Ubrani w krótkie waciki, z tobołkami w rękach, brudni, spoceni, zgięci, — idą, stąpając ospale i ciężko, z łoskotem — w grubych buciskach.
Niektórzy niosą na plecach przewiązane chustką lub sznurem kawały kradzionego drzewa — na opał.
Krzyżują się pojedyńcze zdania, twarde, urywane.