Ci zgięci wyprostują karki, gdy nas już pożre nasza tinglowa kultura; oni, wypoczęci pod twardą skorupą roślinnego życia, ockną się ze snu, gdy nas pochłonie i na miał rozbije malstrom naszych wahań i pytań bez odpowiedzi!
A po nich nowi przyjdą...
Jestem rozdrażniony. Głowa mnie boli. Dnie robocze jako–tako mijają. Niedziele mnie męczą...
∗
∗ ∗ |
Poznałem nauczycielkę muzyki moich pupilów. Jest to wdowa po baletniku, czy chórzyście. Zajmuje ze swą Janką facjatę. Wielkie pudło przedpotopowego fortepianu zawala pół izby. Łóżko, stolik i dwa krzesła — to wszystko. Nawet komody, nawet ulubionego kuferka — niema; — nędza.
Omal nie pozbawiłem jej wygodnej lekcji za mieszkanie; dopłaca tylko rubla miesięcznie. Starałem się przekonać moich chlebodawców, że, jakkolwiek sam grać umiem, jednakże uczyć „na fortepianie“ nie potrafię w żaden sposób.
Janka ma sześć lat, czarne wielkie ślepia, i marzy o lalce, która zamyka oczy. Dziecina drobna, robi wrażenie kwiatu zerwanego, który musi umrzeć prędko. Drobne to i wdzięczne, i dziwnie smutne. Kiedy po heroicznych wysiłkach skończyłem marsza żałobnego, maleństwo nieruchomo patrzało na mnie.