Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ładne? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
Matka pochwyciła ją, posadziła na kolanach i dziwnie jakoś całowała.
„Był nastrój“.
Zapewne dziecko — miłości.
Tragedja z facjaty przy starym klekocie. — Podły ten Nowaczyński!


∗             ∗

Pan gospodarz chciał wyrzucić lokatora. Na moje usilne prośby pozostawił go.
Jest to mieszkaniec Pułtuska, czy Pińczowa. Olśniony opowiadaniami o Warszawie, przyjechał tu z żoną i pięciorgiem dzieci, kupił za czterysta rubli sklepik od oszusta, i w dwa tygodnie osiadł na bruku. Zna się trochę na szewctwie i przyjmuje robotę od łaciarza–pryncypała.
— I ja mam serce, — bronił się mój pan, — ale jak człowiek sam twarde życie miał, to nie umie się nad każdym litować. Ja nie ździeram, nie gniotę, jak inni, ale co mi się należy, to chcę, żeby płacili. I nie można inaczej, Jeden poprosi, żeby mu ulżyć, to drugi zaraz zażąda i jeszcze będzie groził. Pan jeich nie zna. To jest czarny naród. Jemu na zabawę i na poczęstunek wystarcza, a na komorne nie. Niech pan zobaczy, jak żydzi robią. Taki bogaty żyd kupi dom. On nie chce użerać się z lokatorem,