Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Dawny właściciel przychodził przez pierwszy tydzień pomagać i nauczyć. Szczypał służące, uśmiechał się do kupujących. Antoni z żoną siedzieli i patrzyli. To znowu przychodził tam jaki żyd po należność.
— Zatkaj mu pan gębę... Niema pieniędzy, mój starozakonny... Daj mu tam pan rubla...
I Antoni dawał rubla z kasy.
W głowie miał wir jakiś, w sercu strach i złe przeczucia.
Gorzej było jeszcze, kiedy został sam z żoną, i potem coraz gorzej i gorzej. To przychodzili jacyś ludzie z towarem, to znowu po jakieś pieniądze. Aż ktoś rzucił mu dwa straszne wyrazy:
— Oszukali cię!
Otworzyły się Antoniemu oczy, ale tylko trochę. Bo ten pan uspokoił go. Znowu dwa dni przychodził. Natarczywszym kazał znów dać po rublu, innych zwymyślał i kazał im czekać.
— Ale za co ja płacę? — zapytał Antoni.
— Płaci pan passywa sklepu. Przecież tu jest towaru nie za czterysta, ale za ośmset rubli.
Po dziesięciu dniach trzeba było kupić już cukier, bo zapas się wyczerpał. Piekarz nie mógł się dorachować z bułkami.