zadowolenia, gdym rozciągał się na spoczynek na puszystym, ciepłym dywanie przy piecu; nie cieszyły mnie pieszczoty mego pana i jego rodziny. Nie chciałem wykonywać tak łatwych dla mnie, uczonego pudla, sztuczek, jakiemi są: chodzenie na dwóch łapach, aportowanie, lub trzymanie na własnym nosie cukru, gdy ktoś z obecnych grozi mi palcem, powtarzając: „nie rusz, nie ru–u–sz“. Uważałem, rzecz śmieszna, że to mnie poniża, — i unikałem ludzi.
Stosunki moje z domem mego dobroczyńcy z dnia na dzień się pogarszały. Aż doszło do tego, że podczas wymierzanej mi kary, ugryzłem pana mego w rękę.
Był to wypadek tak niezwykły, tak nielicujący z moim dotychczasowym charakterem, tak niezrozumiały wobec starannego wychowania, które otrzymałem, tak wreszcie potworny, jeśli zważymy cały ciężar jego dla mnie dobrodziejstw, — że postanowiono mnie bez zwłoki zastrzelić, a jego natychmiast odwieźć pod obserwację do doktora Palmirskiego.
Pan mój zdjął ze ściany dubeltówkę, wycelował i wystrzelił.
Zdaje mi się, że nie trafił...
I obudziłem się.