Poszedł pan Antoni do pana, który mu sprzedał sklep. Nie zastał nikogo. Poszedł drugi raz; zastał tylko siostrę.
— Proszę pana. U nas mówi się tak: widziały gały co brały i basta. Nie wiesz, nie bierz się. Nie umiesz, nie ruszaj.
Poszedł znów pan Antoni raz i drugi. Aż zastał i jego.
— Mój panie, ani ja pana ciągnąłem za nos, ani namawiałem. Interes był dobry i jest dobry. Jak pan klijentom stęka, to uciekają od pana. Dzieciaki włóczą się po sklepie, wszędzie paluchy brudne wsadzą. Gość tego nie lubi. Pan, zamiast pilnować interesu, łazisz tylko za mną, jak cielę za krową, jęczysz pan, mnie pan obszczekuje na prawo i lewo...
— A dlaczego pan puste torby poustawiał w szafach? zawołał Antoni nagle.
— A może do ubrania sklepu potrzebne panu torby z brylantami?... Idź pan do Stępkowskiego i zapytaj się pan, czy on nie ma w szafach pustych butelek, puszek i beczek... Nie zna się pan, — ot, co jest.
— Co będziesz gębę darł? — syknęła z kąta siostra, — sprzedałeś i kwita.
— Ale nie: poco on ma myśleć, że go oszukałem?
— A co to ciebie obchodzi?
— Rozumie się, że mnie obchodzi. Bo na tem cierpi mój honor kupiecki... Tak, tak, mój pa-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.