nie, i pan się wetrzesz w miasto, — i poklepał Antoniego po ramieniu.
Doprawdy, — niezły człowiek. Tylko ta siostra — megera.
— A możeby pan... możeby — zająknął się Antoni.
Była to jego myśl, snuta po tysiąc razy podczas bezsennych nocy ostatnich tygodni, — jego myśl wypieszczona: oddać sklep, odebrać pieniądze i uciec z Warszawy.
— A możeby pan tak wziął nazad? Przecież pan sprzeda?
Żadnej odpowiedzi.
— Jabym panu za 350, nawet za 300 oddał
— A ja panu i stu rubli dać nie mogę. U nas pieniądze, to fiu! i niema nic. To właśnie całe nieszczęście, że pan handlu nie zna. Szkoda, że panu sprzedałem.
Pożegnał Antoniego, bo miał pilny interes na mieście.
Co robić? Pięcioro dzieci. Obce wielkie miasto.
Tak obrać człowieka, tak do cna, do suchego... Nawet stu rubli.
Poszedł Antoni do szwagra. Szwagier miał tymczasowe zajęcie w remizie wynajmu powozów. Ani chciał słyszeć, by przyjść i poradzić.
— Bez mojej rady kupiliście, to i bez mojej rady sobie sprzedajcie. Nie mój wóz,
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.