Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sam sobie szwagier winien. A teraz akurat jest magiel do sprzedania. Obok nas. Chlebabyście mieli po uszy.
— Nie martw się pan. Powoli wetrzesz się pan w miasto.
Wypili jeszcze po jednym i poszli.
Więc zarżnął się, dycht się zarżnął.
Ukrył twarz w dłonie.
Chłopak wylazł w koszulinie z łóżka.
— Mamo, jeść mi się chce.
— I mnie... — odezwały się dzieci.
Antoni drgnął.
— Weź tam matka trochę mąki ze sklepu i zrób im.
I jadły, gdy matka ugotowała kluski.
Antoni nie chciał jeść: to przecież nie jego mąka, to wszystko — kredyt. A on czterysta czterdzieści pięć rubli utopił. Szwagier mówił o maglu, — podobno to dobre. A wtedy mówił, że sklepik dobry.
Jak to się „wetrzeć“ w tę Warszawę?
Przysunął się i machinalnie wziął się do klusek.

∗             ∗

Przeczytałem to moim pryncypałom.
— Pan z tego szewca tak sobie ułożył? — domyślił się. Tak, panie Janie, to tak jest jak pan tu napisał. Toby nawet można było i do gazety dać, żeby pan jeszcze wszystko dalej skoń-