— Czy można?
— Można, można... A ja już myślałam, że pan nie przyjdzie... Niech pan siada: o tu... Janka nie chciała iść spać, tylko czekała na pana. Przed chwilą zasnęła. — Jak to dobrze, że pan przyszedł!... Prawda, że nie zapalać lampy? Tak lepiej... Bo ja chcę z panem dziś długo mówić.
— Ale pani ma znowu gorączkę!..
— To nic, — to zaraz przejdzie, — to nawet lepiej. — Bo ja chcę pana o coś zapytać, to jest właściwie — chcę panu coś powiedzieć. — Ja nawet chciałam zejść do pana na dół, ale bałam się, że panu może będzie nieprzyjemnie. — Bo niech mi pan wierzy, że mnie nic a nic nie obchodzi, co oni na mnie gadają. — Tak mi było przykro ciągle, że pan mi wszystko o sobie powiedział, a ja panu — nie.
— Ale po co mówić? — To panią rozdrażni.
— Nie, nie... Pan mnie nie rozumie. — Może z początku to naprawdę — ale ja chcę. — Jak człowiek tak ciągle jest sam, to mu się nazbiera — tak mu się dużo nazbiera, że aż go dusi. — Jak ja o panu myślałam, to mi się zdaje, że szkoda, że pan nie chce być doktorem... Chociaż wiem, że oni nie mają czasu... Ale zaraz... Acha, — więc tak...
Oparła głowę o róg fortepianu.
Światło z kuźni nie dochodzi do okna facjaty, tylko lekki refleks odbija się i gaśnie
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.