tem bardzo ją kochałam i żałowałam, a teraz byłam kontenta, jak jej nie dali żadnej roli, a mnie — tak... I ja właśnie na złość... Bo ja to wszystko chciałam panu opowiedzieć, to jest nie wszystko; ale chciałam prosić, żeby pan nie uczył grać tamtych dzieci, bo tak to ja tylko rubla dopłacam do komornego... Ale pan sam... Ja przecież wiem, że pan gra lepiej odemnie... Pan jest bardzo dobry.
Nagle spoconą, wilgotną ręką pochwyciła moją rękę.
— Ja mam do pana prośbę. Czy pan mi powie prawdę?... Pan był trochę na medycynie, i pan dużo czytał... Niech pan powie, czy Janinka będzie żyła?... Pan przecież wie, co ja myślę... Moja matka umarła na suchoty, Janek także, ja także kaszlę, i pewnie będę miała, a może już mam. A przecież to jest bardzo dziedziczna choroba, i zaraźliwa — bardzo zaraźliwa — prawda? — A ja z nią razem śpię... Prawda, że to źle?
— Czytałem, że dzieci nie powinny spać razem z dorosłemi... ale pani jest przecież...
— Pan mnie nie rozumie, — przerwała.
I po chwili zaczęła strasznym, urywanym szeptem.
— Ja właśnie naumyślnie... Jak leżę z nią w łóżku, a ona śpi, to naumyślnie w nią chucham... Rozumie pan?... Ja panu nie mówiłam, ale ja mam napewno suchoty... Jak po-
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.