— E, zimno, — ociąga się chłopiec.
— A jak sam latasz, to ci ciepło. Bierz kapotę i ruszaj, — żywo!... A ona, jakto dzisiaj się pośpieszyła.
Wikta się rumieni. Twarzyczka ładna, świeźa.
— A pan Jan niema łóżka? — pyta Wilczek.
— Nie, nie mam... Trzeba kupić.
— To nic: może pan Jan ze mną spać... I jak pan nie ma pieniędzy, to można wziąć na wypłat, po pół rubla na tydzień.
W dorożkarskim uniformie wchodzi Grosik.
— Na, masz, — oddaje żonie pieniądze. — A to dla ciebie, knocie.
Kazik rzuca miotłę i chwyta papierek łakomie.
— Poczekaj, nie spiesz się.
— Daj! — woła malec.
— Zaraz, jak to ci pilno.
Zdjął palto — przestał być numerem. Usiadł przy stole i wziął chłopca na kolana: dorożkarz przeobraził się w ojca.
— Na masz.
I rozwija z papierka dwie farbowane marmoladki.
— Daj! — woła, krzywiąc się, Kazik piskliwie.
— Nie draź dziecka, — upomina żona.
— To nic... Niech się nauczy złościć, to mu nie będą później w pępek dmuchać jak dorośnie.
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.