Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

kręci... i jakoś tak dziwnie, tak dziwnie w duszy, że nie do wiary.
Widziałem już to wszystko zdala na mojej kondycji, czytałem tyle o ich życiu; czytałem w powieściach, nowelach, szkicach społecznych, nawet o suterenach ciemnych i lochach, o tapczanach ze zgniłej słomy, i płakałem nieraz. A to jest tylko obszerna, trochę wilgotna i nizka izba, gdzie mieszka 10 „dusz“. Czytałem o pijakach — mężach, katach dzieci, o ciemnocie i zbrodniach, a to są ludzie, którzy chcą dzieci uczyć, i dlatego wyzbywają się sublokatora, który płacił im rubla miesięcznie. I czemu, czemu — coś mnie dusi, coś mi dech spiera — i boli?
— No, niech się pan Jan rozbiera.
I gaszą lampkę.
Chwilę trwa szelest odzieży, szmer kroków i łoskot przesuwanych sprzętów. I cisza. Tylko zegar tyka głośno z chrzęstem przesuwających się, zardzewiałych kółek, tylko z pod komina rozlegnie się suchy kaszel chłopaka, ktoś z dorosłych głośniej westchnie.
— Stasiek, czego ściągasz kapotę? — To ty nie ściągaj! Noo! — Te, bo jak cię rznę. — To rznij. — Noo. — Mamo!
— Cicho, bo ojca obudzicie.
— Cicho, szczeniaki!
— Na, weź chustkę.
— A gdzie?
— Tu chodź.