Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? — pyta zaspanym głosem dorożkarz.
— Przepuść do dziecka.
— Mmm!
— A bodajcie choroba... Śpij córuś.
Odgłos pocałunku, miarowy stuk biegunów o nierówne deski podłogi, płacz niemowlęcia, — płacz, który w ciemni nocy brzmi ponuro, jak skarga bezradna.
— Na masz.
Płacz jeszcze donośniejszy.
— No czego chcesz?
Zbudziła się Wilczkowa.
— Daj jej herbaty.
— Jaka mama mądra: nie chce.
— To weź do łóżka.
— A jakże. Żeby ją znowu ten koń zdusił... Idzie mama jutro do prania?
— A nie?
Stasiek kaszle, wstaje, ubiera się.
— A ty gdzie?
— Na dwór.
— Toś nie mógł iść?... Z chłopakami latać — to wiesz. Poczekaj, dam ja ci jutro.
Zgrzyt klucza, trzask drzwi.
— A bodaj cię cholera...
— Co to? — siada Wilczek na posłaniu.
— Nic... nic.
Westchnął, podrapał się, nasunął pierzynę na spoconą koszulę i znów chrapie.