— Mamo, — budzi się Kazik.
Znów cisza. Stasiek wraca.
— A ty gdzie?
— Czy dobrze zamknął — powiada Wikta.
— Ukradną cię — z ironią zauważa matka.
— Mamooo! — obudził się Ignac.
— A ty znowu co?
— Pchły mnie żrą.
— Nie zeżrą cię: śpij.
— I zimno.
— To się skul pilno... Idź na ziemię, Stasiek ma chustkę.
— Nie chcę.
Zegar wydzwania, jęcząc, godzinę drugą.
Cisza. Tylko z pojedyńczych westchnień stłoczonych tu istot, jakiś szmer niezrozumiały i lękliwy — się błąka. To płuca się skarżą, krew się skarży. Duszno, chłodno, wilgotno.
Statystyka trzeźwa, zimna, bezwzględna — opasa tę izbę kolumnami cyfr o chorobach, śmiertelności...
Jakby świt.
Nikłe światło zakrada się trwożnie do izby, szaremi linjami obrysowując kontury przedmiotów.
Robotnik porusza się niespokojnie, łóżko wydaje przeciągły zgrzyt. Nie były w stanie zbudzić go ani płacz dzieci, ani duszne powietrze, ani kaszel, ani rozmowy, ale
Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.